Życie na powierzchni nie prowadzi do
szczęścia. Kiedy nie jesteśmy szczęśliwi, budujemy filozofię i
psychologię, która pozwala nam codziennie udowadniać, że jesteśmy
bardzo szczęśliwi.*
Udało mi się dziś siebie zaskoczyć nagłym napadem rozpaczy, lęku, beznadziei i bezsensu, intensywnym jak za najgorszych czasów. Więc leżałam sobie cicho, zaciskając oczy, podążając za samodziejącym się w głowie myślotokiem, trochę nim wręcz znudzona - znam to w końcu na wylot, wiem, do jakich wniosków się dochodzi, wiem, że nigdy jednak nie wyskakuję przez okno, tylko po prostu czasami zapominam i muszę to przepracować na nowo. A spośród tego leżenia, zaciskania oczu i znudzenia przebijało zdziwienie, no bo jak to. Jest dobrze. Mam wolne. Mam spokój. Względnie pogodzona jestem z sobą. I tak nagle zonk, cierpię i nienawidzę?
A więc chyba po to, żeby przypomnieć sobie, że jestem człowiekiem a nie mechanizmem egzystującym według harmonogramów. Zabawy z psychologią szczęścia, rozwojem osobistym i manipulowaniem sobą wciągnęły mnie dość skutecznie, no bo przecież to takie praktyczne, fajne, pozwalające sobie ułożyć życie jakoś pozytywniej i jaśniej. Chyba nie można nikogo winić za to, że ma dość taplania się w uczuciowym bajorku smuteczków i bezsiły? No więc ja tak, chciałam, chcę dalej.
Okazuje się jednak, że człowiek jest istotą czującą. Potrzebuje wierszy, wróżb albo magii. I to nie takich, na które przeznacza godzinę w swoim dziennym harmonogramie zajęć, tylko takich, które raz na jakiś czas każą pierdolić harmonogram i pójść za nimi daleko, daleko w siebie, poza świat, poza Warszawę. Okazuje się, że kiedy człowiek jest nieszczęśliwy, to po prostu taki jest. Jeżeli z natury bliżej mu do smutku niż do radości, to musi ten człowiek pozostać tego świadomy! Szczególnie w okresach, gdy mu dobrze, jasno i praktycznie. Szczególnie w okresach, gdy zaczyna sobie więcej planować i zastawia na siebie sidła rozsądku, wydajności i działania. Trzeba mu bowiem wiedzieć, że dobry okres nie jest niczym innym, jak zwiastowaniem poczucie pustki, nudy, krótkiego załamania-haraczu dla ponurej osobowości.
Dlatego może tak przeraźliwie boję się ludzi, których świat motywowania się pozytywnie, rozwijania, działania, optymizmu pochłonął już bez reszty, którzy uwierzyli w niego bezwarunkowo, zatrzaskując z hukiem drzwi do jakichkolwiek innych, bardziej ułomnych (bardziej ludzkich) emocjonalnych stanów. Dlatego boję się ludzi, którzy w prywatnej sytuacji mówią z przekonaniem zdaniami wziętymi z podręcznika dla akwizytorów i uważają je za własne. Rysa smutku jest dla mnie koniecznym warunkiem uznania kogoś za istotę czującą, w sztucznie generowanym zadowoleniu czucia nie ma. Dlatego też nie wolno mi dopuścić, by dla optymizmu i jasnego życia jak z serialu zrezygnować z człowieczeństwa.
*Janusz Wielobób, "Tarot i cztery żywioły, część II: Woda"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz